-.-
- Cholera jasna, Pepe! Mówiłem wrzuć na dwójkę!
Włoch odwrócił się w jego stronę i mruknął coś pod nosem, prawdopodobnie
kolejne przekleństwo.
- Trzeba było samemu prowadzić, mądralo.
Diego prychnął, kątem oka spoglądając za mokre od deszczu okno, nietypowa
pogoda jak na słoneczne Buenos Aires.
- No, ja umiem jechać więcej niż 10 na godzinę.
- Stul pysk, bo na kolejnych światłach ci przywalę.
- Proszę, proszę. Pan pacyfista, czyżby zmienił pan poglądy? – zaśmiał się
, odwracając się w stronę Leona, który siedział z tyłu.
- Chłopaki, trochę ciszej. – powiedział, starając się rozszyfrować mapę. –
Nie mogę się skupić.
- W takim tempie, to nie dojedziemy tam do jutra. – westchnął po chwili, z
zrezygnowaniem spoglądając na licznik mustanga, który był przecież
stworzony do zupełnie innych prędkości.
**
Minuty mijały, ludzie witali się i żegnali, a on wciąż siedział na tej
starej walizce. Przymykały mu się oczy, nie dość, że lot był długi to jeszcze
ta cholerna różnica czasu. Nikt nie przyszedł, pech? Wylądowali
już godzinę temu, a on siedział, prawie nieprzytomny, czekając aż ktoś raczy
się pojawić. Przymknął zaczerwienione oczy, żeby chociaż na chwilę uciec od
otaczającej go rzeczywistości. Wokół była cisza, tylko co jakiś czas do jego
uszu dochodziły jakieś pojedyncze odgłosy, typowe dla lotniska. Pewnie mógłby
nawet zasnąć, gdyby nie donośny krzyk, który przerwał chwilę błogiego spokoju.
- Jest! – wysoki, dobrze zbudowany szatyn biegł w jego stronę z niesamowitą
prędkością. – Chłopaki, tutaj !
Fiodor zamrugał kilkakrotnie. Czy to jest jakiś rytuał powitalny?
Za „ szaleńcem” podążało dwóch chłopaków, chyba w podobnym wieku. Jeden, hippis
czy co?, cały czas trzymał się za głowę, a drugi, wkurzony, szedł z
ramionami skrzyżowanymi na klatce piersiowej.
Kiedy szatyn podbiegł do Fiodora, uśmiechnął się szeroko i wyciągnął w jego
stronę dłoń, trochę spoconą.
- Ja jestem Leon. – mówił powoli, akcentując każdą sylabę. – Pójdziesz
teraz ze mną. Idziemy do domu. Rozumiesz? – spytał, kiwając głową w dół i w
górę, zupełnie jak te zabawne pieski na tyłach samochodów.
- Tak, rozumiem. – mruknął. Był nieco zdziwiony, w końcu nie spodziewał się
takiego odbioru. – Umiem mówić po hiszpańsku – dodał po chwili, widząc, że
szatyn mocno główkuje nad jego odpowiedzią.
- To super! – nieznajomy chłopak, właściwie to Leon, klasnął w
dłonie i uśmiechnął się szeroko, chyba szczerze. – Będzie nam łatwiej
się dogadać.
Fiodor spojrzał za plecy szatyna, lokując wzrok na dwóch innych chłopakach,
kolegach? Nie wyglądali na zadowolonych, świetny początek.
- A, no tak! – Leon złapał się z głowę. – To moi kumple. Pepe i Diego. –
kiwnął w stronę kolegów, którzy beznamiętnie odburknęli coś, specjalnie żeby
nie słyszał.
- To co, idziemy? – szatyn chwycił walizkę Fiodora i zaczął kierować się w
stronę wyjścia. Nieco oszołomiony Rosjanin podążył za nim, a na szarym końcu
wlekli się jego nowi koledzy.
Dopiero, kiedy opuścili gmach lotniska, zdał sobie sprawę z tego, że to już
nie jest jego Moskwa, ale zupełnie obce miasto; wielkie i nieznane. Ale
piękne, musiał przyznać, choć wcześniej zarzekał się, że nigdy tego nie
powie. Oświetlone wieżowce, gdzieś w oddali głośna muzyka ( pewnie, tutaj zawsze
jest jakaś impreza, nie?) i stłumiony szum oceanu. Potrząsnął głową, wyrywając
się z dłuższej chwili zadumy. Kiedy wyczyścił umysł ze wszystkich zbędnych (
jego zdaniem) elementów, przyspieszył kroku, doganiając Leona, który z
zadziwiającą prędkością gnał w stronę parkingu ulicznego ( niosąc walizkę, jak
on to robi?)
Szatyn zatrzymał się przy czerwonym aucie. Ford mustang, Fiodor
uśmiechnął się, zaskoczony obrotem spraw. Pomyślał, że po wyczerpującym locie,
odprężająca przejażdżka old school’owym samochodem będzie czystą przyjemnością.
- Ej, a masz prawo jazdy?
- Nie, dlaczego?
Och jak bardzo się mylił…
-- troszeczkę później—
Ostre hamowanie. Fiodor siedzący na tylnym siedzeniu, poleciał do przodu,
uderzając nosem o siedzenie kierowcy.
- Już jesteśmy. – Leon jako pierwszy wysiadł z samochodu. Rozprostował
kości, a po chwili zajrzał do środka, mierząc wzrokiem swoich kolegów. – No,
przecież to już tutaj chłopaki. No dalej, Fiodor, wyłaź!
Fandorin zamrugał kilkakrotnie, i jeszcze za nim otworzył drzwi pasażera
spojrzał na swoje odbicie w lusterku. Blady jak cholera.
Charakterystyczny klik kluczyków samochodowych.
Odetchnął z ulgą. Jak dobrze było znów pooddychać świeżym powietrzem.
Fiodor oparł się o dach samochodu, na chwilę zamykając oczy. Prawie zrobiło się
mu niedobrze. Obejrzał się za siebie, zatrzymując wzrok na rechoczącym Leonie
i jak mu tam było… Diego! Tylko Pepe wydawał się jakoś oszołomiony,
zupełnie normalna reakcja. Fiodor nie mógł się nadziwić, jak oni w ogóle dali
radę pojechać po niego na lotnisko. A mogłeś wziąć taksówkę Fiodor, och
mogłeś – powtarzał właściwie przez całą drogę powrotną. Ten cały Pepe
musiał być chyba w czepku urodzony; kierowcą był fatalnym, Fiodor nie mógł
zliczyć tych wszystkich mrożących krew w żyłach momentach, które Leon swoja
drogą przyjmował z rozbrajającym spokojem ( O
tam, chwilkę pod prąd jechaliśmy), a
mimo wszystko zdołał ich wszystkich dowieźć ich tu właściwie nie uszkodzonych .
Powinien chyba dostać za to jakiś order, szczególnie, że przez znaczną część
drogi musiał słuchać Leona, który postanowił zaśpiewać Stairway to Heaven, niestety nie ominął ani wersu. A śpiewakiem
to on nie był najlepszym. Diego również okazał się mało pomocny, przez całą (
tak, całą…) piosenkę starał się przekrzyczeć Leona. Kiedy szatyn zakończył (
uszy Fiodora były bardzo wdzięczne) swój występ, wszyscy odetchnęli z ulgą.
Przez resztę podróży siedział prawie cicho. Prawie, gdyż niestety komentował właściwie wszystko co zobaczył
za oknem. A było tego sporo, jak z resztą można się domyśleć.
- To jest mój dom. – Leon szturchnął go mocno w
bok, wskazując na średniej wielkości dom po drugiej stronie ulicy. Uroczy, pomyślał Fiodor masując obolałe miejsce. Miał nadzieje, że to
szturchanie jego skromnej osoby nie wejdzie Leonowi w nawyk.
- Ej, co ty taki blady?
Fandorin mimo wysiłków nie dał rady wcisnąć na
twarz uśmiechu.
- Ymm.. – podrapał się po głowie. – Nie przyzwyczaiłem
się jeszcze do waszego klimatu.
Stwierdził, że to odpowiednia wymówka. Był
przecież dobrze wychowany, jak na prawdziwego Rosjanina przystało. Przecież nie
powie mu, że przez większą część drogi miał ochotę puścić pawia. Bogu dzięki,
że ten samochód miał klimatyzacje.
Szatyn uśmiechnął się szeroko i poklepał Fiodora
po plecach. Trochę za mocno, bo ten o mało nie potknął się o własne buty.
- Nie martw się, zabierzemy cię na kilka takich
wycieczek i się przyzwyczaisz.
Pokiwał głową, jakoś bez przekonania. Ale czy można się mu dziwić?
Na samą myśl kolejnych „wycieczek”, robiło mu się niedobrze. Chyba zdanie „ nigdy więcej nie wsiądę do samochodu” powinien zapisać liście
rzeczy, których nigdy, przenigdy ( z naciskiem na to drugie) nie zrobi. Cóż, na
tej liście był też lot samolotem, ale niestety los chciał inaczej. Czas
stworzyć drugą listę, pomyślał, podążając za Leonem i jego przyjaciółmi, którzy zmierzali w
stronę brzoskwiniowego, wręcz cukierkowatego domu. Ostatni raz widział takie w
jakimś amerykańskim filmie ( zaraz, zaraz, ale to chyba nie ta Ameryka?) z
lat pięćdziesiątych. Jednego był pewien, kwiatki, które zauważył przechodząc
przez wyjątkowo zadbane podwórko nie były w stylu żadnego poważnego mężczyzny.
W tym domu musiała rządzić kobieta.
Leon sięgnął do kieszeni spodni, wyciągając z nich plik kluczy, starając się
ukryć breloczek z myszką miki. Głośno przełknął ślinę, kiedy drżącą dłonią
włożył błyszczący kluczyk do zamku.
- No to my spadamy… - Diego zepchnął Pepe ze schodków. – Powodzenia, Leon. –
jeszcze zdążył poklepać szatyna po ramieniu, zanim wściekły Włoch ( domyślić
się łatwo, akcent) pociągnął go za kołnierz kurtki.
- Chłopaki! – krzyknął za nimi błagalnie. – Nie zostawiajcie mnie samego z…
Spojrzał wyczekująco na swojego towarzysza.
- Yyy… A właściwie to jak się nazywasz? –podrapał się nerwowo po szyi.
Już miał odpowiedzieć, ale ktoś go uprzedził, z wielką siłą otwierając
drzwi, o mało nie wyrywając Leonowi ręki.
Przed nimi stanęła kobieta, poprawka nieźle wkurzona kobieta. Miała
na sobie fartuch ubabrany mąką, a w ręce trzymała wałek do ciasta. To się
nie może dobrze skończyć.
- Leon… - odezwała się, mrożąc chłopaka wzrokiem. – Możesz mi wytłumaczyć
gdzie się podziewałeś przez ostatnią godzinę?
- No przecież odbierałem go z lotniska, tak jak mi kazaliście. –
powiedział, unikając kontakty wzrokowego.
Kobieta wywróciła oczami, kręcąc głową z niedowierzaniem. Dopiero teraz Fiodor
zdążył jej się przyjrzeć. Kasztanowe włosy, zielonkawe oczy i opalona cera, właściwie
bez zmarszczek. No jasne, to jego matka! Zorientował się dopiero po
chwili; tego dnia był wyjątkowo… roztrzepany.
- Przepraszam za mojego syna. – zwróciła się do Fiodora i podała mu dłoń, szorstką,
pewnie od mąki. – Nazywam się Monica. – uśmiechnęła się szeroko,
odsłaniając śnieżnobiałe zęby. Nie przypominała typowej „kury domowej”.
Zadbana, elegancka… no cóż, gdyby nie ten fartuch…
- Fiodor. Fiodor Fandorin. – odwzajemnił uśmiech, choć bez entuzjazmu. Czuł
się w tej sytuacji trochę nieswojo.
- Jakie ładne imię! – zachwyciła się Pani Verdas. – Uwielbiam Dostojewskiego!
Pokiwał głową z uznaniem. Przynajmniej ktoś w tym kraju zna literaturę
rosyjską.
- Fiodor? – Leon skrzywił się, przechylając głowę na bok. – Mi się nie
podoba, zbyt skomplikowane.
- Ty się lepiej nie odzywaj! – wskazała palcem oskarżycielsko na syna. –
Zanieś bagaże do pokoju gościnnego. Później porozmawiamy sobie z tobą, razem z
ojcem.
Szatyn mruknął coś niezrozumiałego pod nosem, wziął torby pod pachę i chcąc
nie chcąc wszedł do środka. Fiodor nawet zza drzwi słyszał jak sapanie, które
prawdopodobnie towarzyszyło dużemu wysiłkowi, w tym przypadku pokonaniu schodów
z ciężkim bagażem. Przynajmniej nie będę musiał dźwigać…
- Och, nie stójmy tak na ganku. – znów promienny uśmiech. Ta kobieta naprawdę
umiała zmienić swoje nastawienie w przeciągu kilku sekund. – Zapraszam do
środka, zaraz podaje do stołu.
Otworzyła drzwi szerzej, jakby chcąc zaprosić niechętnego gościa do środka.
Zawahał się. Będzie dobrze, westchnął wycierając buty o kolorową
wycieraczkę. I choć powtarzał tak sobie przez kilka kolejnych chwil, w momencie
gdy usłyszał trzask zamykanych drzwi, zrozumiał, że to koniec – nie ma już
żadnej ucieczki.
Koniec części pierwszej.
*******************************************
Tak, wiem, że kiepski i wiem że zbyt późno. Cóż, co mam powiedzieć? Tak wyszło. Szkoła powitała mnie dużą ilością nowych i starych obowiązków. A czasu na pisanie coraz mniej... Brak weny też nie pomaga w tworzeniu. Ale udało mi się, jak widać powyżej. Jest krótki i ma słabą fabułę, ale jest. Rozdział pierwszy, część pierwsza. Trochę nudny, ale co ja mogę na to poradzić? Mogę obiecać, że druga część będzie dłuższa ( i przynajmniej w moim mniemaniu, o wiele ciekawsza).
Pozdrawiam serdecznie ! :*
P.S : Rozdział na UL jest w trakcie pisania. Proszę o cierpliwość :)
Kocham Was!