poniedziałek, 29 września 2014

Rozdział pierwszy, część pierwsza : " Witaj, Buenos Aires"






                                                              -.-

- Cholera jasna, Pepe! Mówiłem wrzuć na dwójkę!
Włoch odwrócił się w jego stronę i mruknął coś pod nosem, prawdopodobnie kolejne przekleństwo.
- Trzeba było samemu prowadzić, mądralo.
Diego prychnął, kątem oka spoglądając za mokre od deszczu okno, nietypowa pogoda jak na słoneczne Buenos Aires.
- No, ja umiem jechać więcej niż 10 na godzinę.
- Stul pysk, bo na kolejnych światłach ci przywalę.
- Proszę, proszę. Pan pacyfista, czyżby zmienił pan poglądy? – zaśmiał się , odwracając się w stronę Leona, który siedział z tyłu.
- Chłopaki, trochę ciszej. – powiedział, starając się rozszyfrować mapę. – Nie mogę się skupić.
- W takim tempie, to nie dojedziemy tam do jutra. – westchnął po chwili, z zrezygnowaniem spoglądając na licznik mustanga, który był przecież stworzony do zupełnie innych prędkości.


                                                  **
Minuty mijały, ludzie witali się i żegnali, a on wciąż siedział na tej starej walizce. Przymykały mu się oczy, nie dość, że lot był długi to jeszcze ta cholerna różnica czasu. Nikt nie przyszedł, pech? Wylądowali już godzinę temu, a on siedział, prawie nieprzytomny, czekając aż ktoś raczy się pojawić. Przymknął zaczerwienione oczy, żeby chociaż na chwilę uciec od otaczającej go rzeczywistości. Wokół była cisza, tylko co jakiś czas do jego uszu dochodziły jakieś pojedyncze odgłosy, typowe dla lotniska. Pewnie mógłby nawet zasnąć, gdyby nie donośny krzyk, który przerwał chwilę błogiego spokoju.
- Jest! – wysoki, dobrze zbudowany szatyn biegł w jego stronę z niesamowitą prędkością. – Chłopaki, tutaj !
Fiodor zamrugał kilkakrotnie. Czy to jest jakiś rytuał powitalny?
Za „ szaleńcem” podążało dwóch chłopaków, chyba w podobnym wieku. Jeden, hippis czy co?, cały czas trzymał się za głowę, a drugi, wkurzony, szedł z ramionami skrzyżowanymi na klatce piersiowej. 
Kiedy szatyn podbiegł do Fiodora, uśmiechnął się szeroko i wyciągnął w jego stronę dłoń, trochę spoconą.
- Ja jestem Leon. – mówił powoli, akcentując każdą sylabę. – Pójdziesz teraz ze mną. Idziemy do domu. Rozumiesz? – spytał, kiwając głową w dół i w górę, zupełnie jak te zabawne pieski na tyłach samochodów.
- Tak, rozumiem. – mruknął. Był nieco zdziwiony, w końcu nie spodziewał się takiego odbioru. – Umiem mówić po hiszpańsku – dodał po chwili, widząc, że szatyn mocno główkuje nad jego odpowiedzią.
- To super! – nieznajomy chłopak, właściwie to Leon, klasnął w dłonie i uśmiechnął się szeroko, chyba szczerze. – Będzie nam łatwiej się dogadać.
Fiodor spojrzał za plecy szatyna, lokując wzrok na dwóch innych chłopakach, kolegach? Nie wyglądali na zadowolonych, świetny początek.
- A, no tak! – Leon złapał się z głowę. – To moi kumple. Pepe i Diego. – kiwnął w stronę kolegów, którzy beznamiętnie odburknęli coś, specjalnie żeby nie słyszał.
- To co, idziemy? – szatyn chwycił walizkę Fiodora i zaczął kierować się w stronę wyjścia. Nieco oszołomiony Rosjanin podążył za nim, a na szarym końcu wlekli się jego nowi koledzy.
Dopiero, kiedy opuścili gmach lotniska, zdał sobie sprawę z tego, że to już nie jest jego Moskwa, ale zupełnie obce miasto; wielkie i nieznane. Ale piękne, musiał przyznać, choć wcześniej zarzekał się, że nigdy tego nie powie. Oświetlone wieżowce, gdzieś w oddali głośna muzyka ( pewnie, tutaj zawsze jest jakaś impreza, nie?) i stłumiony szum oceanu. Potrząsnął głową, wyrywając się z dłuższej chwili zadumy. Kiedy wyczyścił umysł ze wszystkich zbędnych ( jego zdaniem) elementów, przyspieszył kroku, doganiając Leona, który z zadziwiającą prędkością gnał w stronę parkingu ulicznego ( niosąc walizkę, jak on to robi?)
Szatyn zatrzymał się przy czerwonym aucie. Ford mustang, Fiodor uśmiechnął się, zaskoczony obrotem spraw. Pomyślał, że po wyczerpującym locie, odprężająca przejażdżka old school’owym samochodem będzie czystą przyjemnością.
- Ej, a masz prawo jazdy?
- Nie, dlaczego?
Och jak bardzo się mylił…
-- troszeczkę później—
Ostre hamowanie. Fiodor siedzący na tylnym siedzeniu, poleciał do przodu, uderzając nosem o siedzenie kierowcy.
- Już jesteśmy. – Leon jako pierwszy wysiadł z samochodu. Rozprostował kości, a po chwili zajrzał do środka, mierząc wzrokiem swoich kolegów. – No, przecież to już tutaj chłopaki. No dalej, Fiodor, wyłaź!
Fandorin zamrugał kilkakrotnie, i jeszcze za nim otworzył drzwi pasażera spojrzał na swoje odbicie w lusterku. Blady jak cholera.
Charakterystyczny klik kluczyków samochodowych.
Odetchnął z ulgą. Jak dobrze było znów pooddychać świeżym powietrzem. Fiodor oparł się o dach samochodu, na chwilę zamykając oczy. Prawie zrobiło się mu niedobrze. Obejrzał się za siebie, zatrzymując wzrok na rechoczącym Leonie i jak mu tam było… Diego! Tylko Pepe wydawał się jakoś oszołomiony, zupełnie normalna reakcja. Fiodor nie mógł się nadziwić, jak oni w ogóle dali radę pojechać po niego na lotnisko. A mogłeś wziąć taksówkę Fiodor, och mogłeś – powtarzał właściwie przez całą drogę powrotną. Ten cały Pepe musiał być chyba w czepku urodzony; kierowcą był fatalnym, Fiodor nie mógł zliczyć tych wszystkich mrożących krew w żyłach momentach, które Leon swoja drogą przyjmował z rozbrajającym spokojem ( O tam, chwilkę pod prąd jechaliśmy), a mimo wszystko zdołał ich wszystkich dowieźć ich tu właściwie nie uszkodzonych . Powinien chyba dostać za to jakiś order, szczególnie, że przez znaczną część drogi musiał słuchać Leona, który postanowił zaśpiewać Stairway to Heaven, niestety nie ominął ani wersu. A śpiewakiem to on nie był najlepszym. Diego również okazał się mało pomocny, przez całą ( tak, całą…) piosenkę starał się przekrzyczeć Leona. Kiedy szatyn zakończył ( uszy Fiodora były bardzo wdzięczne) swój występ, wszyscy odetchnęli z ulgą. Przez resztę podróży siedział  prawie cicho. Prawie, gdyż niestety komentował właściwie wszystko co zobaczył za oknem. A było tego sporo, jak z resztą można się domyśleć.
- To jest mój dom. – Leon szturchnął go mocno w bok, wskazując na średniej wielkości dom po drugiej stronie ulicy. Uroczy, pomyślał Fiodor masując obolałe miejsce. Miał nadzieje, że to szturchanie jego skromnej osoby nie wejdzie Leonowi w nawyk.
- Ej, co ty taki blady?
Fandorin mimo wysiłków nie dał rady wcisnąć na twarz uśmiechu.
- Ymm.. – podrapał się po głowie. – Nie przyzwyczaiłem się jeszcze do waszego klimatu.
Stwierdził, że to odpowiednia wymówka. Był przecież dobrze wychowany, jak na prawdziwego Rosjanina przystało. Przecież nie powie mu, że przez większą część drogi miał ochotę puścić pawia. Bogu dzięki, że ten samochód miał klimatyzacje.
Szatyn uśmiechnął się szeroko i poklepał Fiodora po plecach. Trochę za mocno, bo ten o mało nie potknął się o własne buty.
- Nie martw się, zabierzemy cię na kilka takich wycieczek i się przyzwyczaisz.
Pokiwał głową, jakoś bez przekonania. Ale czy można się mu dziwić? Na samą myśl kolejnych „wycieczek”, robiło mu się niedobrze. Chyba zdanie „ nigdy więcej nie wsiądę do samochodu” powinien zapisać liście rzeczy, których nigdy, przenigdy ( z naciskiem na to drugie) nie zrobi. Cóż, na tej liście był też lot samolotem, ale niestety los chciał inaczej. Czas stworzyć drugą listę, pomyślał, podążając za Leonem i jego przyjaciółmi, którzy zmierzali w stronę brzoskwiniowego, wręcz cukierkowatego domu. Ostatni raz widział takie w jakimś amerykańskim filmie ( zaraz, zaraz, ale to chyba nie ta Ameryka?) z lat pięćdziesiątych. Jednego był pewien, kwiatki, które zauważył przechodząc przez wyjątkowo zadbane podwórko nie były w stylu żadnego poważnego mężczyzny. W tym domu musiała rządzić kobieta.
Leon sięgnął do kieszeni spodni, wyciągając z nich plik kluczy, starając się ukryć breloczek z myszką miki. Głośno przełknął ślinę, kiedy drżącą dłonią włożył błyszczący kluczyk do zamku.
- No to my spadamy… - Diego zepchnął Pepe ze schodków. – Powodzenia, Leon. – jeszcze zdążył poklepać szatyna po ramieniu, zanim wściekły Włoch ( domyślić się łatwo, akcent) pociągnął go za kołnierz kurtki.
- Chłopaki! – krzyknął za nimi błagalnie. – Nie zostawiajcie mnie samego z…
Spojrzał wyczekująco na swojego towarzysza.
- Yyy… A właściwie to jak się nazywasz? –podrapał się nerwowo po szyi.
Już miał odpowiedzieć, ale ktoś go uprzedził, z wielką siłą otwierając drzwi, o mało nie wyrywając Leonowi ręki.
Przed nimi stanęła kobieta, poprawka nieźle wkurzona kobieta. Miała na sobie fartuch ubabrany mąką, a w ręce trzymała wałek do ciasta. To się nie może dobrze skończyć.
- Leon… - odezwała się, mrożąc chłopaka wzrokiem. – Możesz mi wytłumaczyć gdzie się podziewałeś przez ostatnią godzinę?
- No przecież odbierałem go z lotniska, tak jak mi kazaliście. – powiedział, unikając kontakty wzrokowego.
Kobieta wywróciła oczami, kręcąc głową z niedowierzaniem. Dopiero teraz Fiodor zdążył jej się przyjrzeć. Kasztanowe włosy, zielonkawe oczy i opalona cera, właściwie bez zmarszczek. No jasne, to jego matka! Zorientował się dopiero po chwili; tego dnia był wyjątkowo… roztrzepany.
- Przepraszam za mojego syna. – zwróciła się do Fiodora i podała mu dłoń, szorstką, pewnie od mąki. – Nazywam się Monica. – uśmiechnęła się szeroko, odsłaniając śnieżnobiałe zęby. Nie przypominała typowej „kury domowej”. Zadbana, elegancka… no cóż, gdyby nie ten fartuch…
- Fiodor. Fiodor Fandorin. – odwzajemnił uśmiech, choć bez entuzjazmu. Czuł się w tej sytuacji trochę nieswojo.
- Jakie ładne imię! – zachwyciła się Pani Verdas. – Uwielbiam Dostojewskiego!
Pokiwał głową z uznaniem. Przynajmniej ktoś w tym kraju zna literaturę rosyjską.
- Fiodor? – Leon skrzywił się, przechylając głowę na bok. – Mi się nie podoba, zbyt skomplikowane.
- Ty się lepiej nie odzywaj! – wskazała palcem oskarżycielsko na syna. – Zanieś bagaże do pokoju gościnnego. Później porozmawiamy sobie z tobą, razem z ojcem.
Szatyn mruknął coś niezrozumiałego pod nosem, wziął torby pod pachę i chcąc nie chcąc wszedł do środka. Fiodor nawet zza drzwi słyszał jak sapanie, które prawdopodobnie towarzyszyło dużemu wysiłkowi, w tym przypadku pokonaniu schodów z ciężkim bagażem. Przynajmniej nie będę musiał dźwigać…
- Och, nie stójmy tak na ganku. – znów promienny uśmiech. Ta kobieta naprawdę umiała zmienić swoje nastawienie w przeciągu kilku sekund. – Zapraszam do środka, zaraz podaje do stołu.
Otworzyła drzwi szerzej, jakby chcąc zaprosić niechętnego gościa do środka. Zawahał się. Będzie dobrze, westchnął wycierając buty o kolorową wycieraczkę. I choć powtarzał tak sobie przez kilka kolejnych chwil, w momencie gdy usłyszał trzask zamykanych drzwi, zrozumiał, że to koniec – nie ma już żadnej ucieczki.

Koniec części pierwszej.

*******************************************
Tak, wiem, że kiepski i wiem że zbyt późno. Cóż, co mam powiedzieć? Tak wyszło. Szkoła powitała mnie dużą ilością nowych i starych obowiązków. A czasu na pisanie coraz mniej... Brak weny też nie pomaga w tworzeniu. Ale udało mi się, jak widać powyżej. Jest krótki i ma słabą fabułę, ale jest. Rozdział pierwszy, część pierwsza. Trochę nudny, ale co ja mogę na to poradzić? Mogę obiecać, że druga część będzie dłuższa ( i przynajmniej w moim mniemaniu, o wiele ciekawsza).
Pozdrawiam serdecznie ! :*
P.S : Rozdział na UL jest w trakcie pisania. Proszę o cierpliwość :)
Kocham Was!

poniedziałek, 25 sierpnia 2014

Zerówka, czyli coś w rodzaju przydługiego prologu.

                                     
                                             Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego





Podróże podobno kształcą. Podobno, to bardzo dobrze dobrane słowo, przynajmniej według Fiodora Fandorina. Gdyż z Fiodorem sprawa ma się następująco : jest typowym domatorem ( dokładnie tego określenia lubił używać) , to po pierwsze, po drugie i chyba najważniejsze, panicznie boi się samolotów. I tak, te oto dwa powody ( nie trzy, tylko dwa) potrafiły zniechęcić go do nawet potencjalnie cudownych wakacji. Na Kretę nie, do Hiszpanii nie, do Francji nie. To gdzie ty właściwie chcesz jechać, Fiedia? , pytała matka, archeolog, żeński odpowiednik Indiana Jonesa , załamana tym, że jej jedyne dziecko nie odziedziczyło po niej ani krzty czegoś co nazywała „ ciekawością świata”. Wtedy Fiodor odpowiadał, że owszem ciekawsi świata to on jest, ale ten cały świat to on woli podziwiać z daleka. I właśnie z tego powodu wakacje spędzał u ciotki, w domku pod Moskwą, a rodzice hulali gdzieś na drugim końcu świata. I wszyscy byli zadowoleni. Do czasu.
Na początku maja, liceum im. Lewa Tołstoja uruchomiło program wymiany uczniowskiej. Super, świetny pomysł. Dla tych, którzy chcą. Tak, to zdecydowanie nie była dobra opcja dla kogoś pokroju Fiodora Fandorina. No i pech chciał, że był uczniem jedynego moskiewskiego liceum praktykującego tą wychwalaną wymianę. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie matka. Kiedy tylko usłyszała o tej niesamowitej szansie pobiegła prosto do gabinetu dyrektora. I nagadała mu, jak to Fiodor bardzo, bardzo, ale to bardzo chce pojechać na tę wymianę. Archeologiem była wybitnym, i nieszczęśliwie równie wybitną aktorką ( Fiodor wolał określenie „ kłamczucha”). Dyrektor, człowiek życzliwy obiecał zrobić coś w tej sprawie, przypominając sobie, że biedy Fiodor zawsze tak dobrze się uczył. I przecież należy mu się za tą ciężką pracę jakaś nagroda. Tak więc kilka tygodni później, niczego nieświadomy Fiodor przechadzał się szkolnymi korytarzami, kiedy dyrektor niczym kukułka wyskoczył ze swojego gabinetu i zaczął składać sowite gratulacje. Dopiero po chwili, Fiodor zrozumiał, że ta „ wygrana na loterii” oznaczała wyjazd. Na wymianę uczniowską. Świetnie, ściskając dłoń dyrektora.  Pierwszą klasą, przynajmniej tyle. I najgorsze było to, że dyrekcja ( choć lepszą nazwą byłaby „banda idiotów’’) wymyśliła sobie, że Fiodor pojedzie tam również na wakacje. Na całe wakacje. „ Żeby się zdążył zaaklimatyzować!”. Do ostatniej chwili miał nadzieję, że  ta cała wymiana będzie miała miejsce gdzieś niedaleko. No, żeby lot był jak najkrótszy. Niestety, przeliczył się. Wraz z otrzymaniem pliku dokumentów, wraz z biletem lotniczym, resztki nadziei rozpadły się na malutkie kawałeczki. Buenos Aires, Argentyna. Dalej już być nie mogło? No, najwyraźniej nie. Na całe szczęście jako małolat pomieszkiwał w Meksyku ( wykopaliska!) , więc przynajmniej język miał opanowany. O jeden problem mniej.
I tak tym właśnie sposobem, siedział  ( pardon, leciał) teraz w samolocie, a raczej kupie złomu, wiele kilometrów nad ziemią. I robił wszystko, aby nie spowodować kolejnego ( dobrze czytacie, kolejnego) ataku paniki. Pierwszy miał miejsce krótko po stracie. W sumie, dosyć wstydliwa sytuacja. No bo prawie dorosły chłopak, a miota się i wrzeszczy jak histeryzujący pięciolatek. Histerykiem co prawda był, ale przecież nie pięcioletnim. W każdym razie, od tego czasu stewardessa co jakiś czas pochylała się nad nim, upewniając się, że młodzieniec nie postanowi wyskoczyć przez podobno niezniszczalne okno. I czekało go jeszcze kilkanaście godzin udręki, w końcu „powietrzu” był dopiero od dwóch godzin. I miał przeczucie, że nawet w nocy nie będzie mógł zmrużyć oka. W końcu, trzeba być czujnym. Ta kupa złomu mogła przecież w każdej chwili roztrzaskać się o ziemię, albo jeszcze lepiej- wybuchnąć w powietrzu. A Fiodor lubił mieć wszystko pod kontrolą. Niestety nie pozwolono mu zajrzeć do kokpitu, a on tylko chciał „wyczaić” pilotów. Przecież mogą być niekompetentni, prawda? No, ale niestety stewardessa zastawiła mu drogę, prawdopodobnie obawiając się, że Fiodor jest kiepskim terrorystą, albo szaleńcem. Tak, ta druga opcja bardziej pasowała do Fiodora Fandorina, szczególnie po wrzaskach i krzykach, których wszyscy na pokładzie mieli (nie) przyjemność doświadczyć. No i Fiodor siedział teraz na może i wygodnym fotelu, podjadając orzeszki ziemne ( przez ten cały stres zrobił się głodny) i czytając ulubione przygody Erasta Fandorina. Tak, zupełnie przypadkiem obaj panowie mieli takie samo nazwisko. Właściwie to można rzec, że pierwszą rzeczą, która przekonała Fiodora do powieści Borisa Akunina ( a było to dawno temu, bodajże pięć lat?) była główna postać, a raczej jej nazwisko. Dzięki temu małemu szczególikowi mógł pozwolić sobie na rozmaite fantazje , w których on dzielny Fiodor Fandorin śledził przestępców i przeżywał niesamowite przygody. Niestety, tak odważny był jedynie w swoim wyimaginowanym świecie. W rzeczywistości… no cóż bał się samolotów, nie wspominając już o tych niebezpiecznych bandytów, których pokonywał w swoich snach. Tylko w swoich snach. I można powiedzieć, że Fiodor lubił być bohaterem, przynajmniej w jednym aspekcie swojego życia, nawet jeżeli chodziło o coś tak błahego jak sny.

                                                   Trochę później, w trochę innym miejscu..

Buenos Aires, przedmieścia.
- To co dzisiaj robimy?
Średniej wielkości, ciemne pomieszczenie wypełniło ostre brzmienie AC/DC. W tle słychać było zaraźliwy śmiech.
- To co zwykle? – z ciemności wydobył się kolejny głos, trochę mocniejszy, cięty. Skrzyp drzwi. Trochę światła mimowolnie wpada do środka, przebijając się przez strugi ciemności.
- O jesteś! – odezwał się ten sam głos. – Przyniosłeś?
Chichot stłumiony głośniejszą solówką na gitarze. Klasyk.
- No jasne.
I trzeci głos. Chyba najłagodniejszy.
- No to zaczynamy, panowie.
Znajomy brzęk metalu i przyjemny dla ucha syk, kojarzony z długo wyczekiwanym orzeźwieniem.
- Co tu tak ciemno? Urządzacie wieczorek satanistów? – głos dobrodzieja.
- No ja też się zastanawiałem, czemu siedzimy po ciemku.
Głośne westchnięcie.
- Ale z was zrzędy.
Skrzyp drewnianego krzesła i szybkie, wręcz gwałtowne kroki.
Pstryk.
Ciemność zniknęła, ujawniając wcześniej umiejętnie skryte wnętrze pokoju. Niebieska kanapa, mały stolik, radio i jedno, jedyne drewniane krzesło. Mała, zdecydowanie nie elegancka lampka zwisała z sufitu, rzucając nieco światła i ujawniając właścicieli tajemniczych głosów.
- Od razu lepiej. – wysoki szatyn uśmiechnął się delikatnie, to ten o życzliwym głosie. Rozczochrany i ubrany w koszulę w kratę, która chyba dawno nie widziała żelazka, przypominał zwykłego nastolatka. Ot, takiego chłopca z sąsiedztwa. Oj, jeszcze się przekonacie.
- No, a jak. Nie od dzisiaj wiemy, że boisz się ciemności. – chłopak o szarych, a może stalowych oczach wykrzywił usta w złośliwym grymasie. Złośliwiec. Kruczoczarna czupryna, skórzana kurtka i glany. Można by powiedzieć, że to typowy Bad boy. A jaki jest naprawdę?
- Wcale, że nie!
- Ja tam wiem swoje.
- Dziecinada. – trzeci, chyba najdojrzalszy chłopak. Ciepłe, kasztanowe oczy wyglądają zza zielonkawych lennonówek. Głowę zdobiła kędzierzawa burza. Starta, dżinsowa kurtka zarzucona na ramiona. Buntownik bez powodu?
- Tere fere.
- A nie mówiłem?
Cała trójka sięgnęła po zielonkawe puszki z piwem.
- Leon, mogłeś załatwić coś lepszego – złośliwiec znów dał o sobie znać. – To smakuje jak mysie siki.
Życzliwy. Leon wzruszył tylko ramionami i uśmiechnął się beztrosko.
- Tylko to było.
- To powiedz swojemu staremu, żeby w końcu kupił jakieś porządne piwo.
Buntownik przewrócił oczami.
- Już daj mu spokój, Diego. Raz możesz się poświęcić.
Złośliwiec Diego pokazał mu język i wymamrotał coś niezrozumiałego pod nosem. Jak to on. A z resztą, przekonacie się już niedługo.
Krótszą chwilę ciszy przerwał Leon, unosząc puszkę z piwem w teatralnym geście.
- No to jak? Toast się chyba należy! – wykrzyknął – Za wakacje!
Jego entuzjazm nie udzielił się reszcie.
- Coś żałosny ten Twój toast. – stwierdził Diego. – Ja proponuje, żebyśmy wypili za lepsze piwo na kolejnym spotkaniu.
Po krótkiej chwili wymownej ciszy, ponownie się odezwał.
- No co? Prawdę mówię.
Leon odchylił głowę do tyłu i dyskretnie uśmiechnął się pod nosem. Wszystko było, w jak najlepszym porządku, po staremu. Docinki Diego, zimne piwo, głośna muzyka i filozoficzne przemyślenia Pepe. Przecież o nim zapomnieliśmy! No tak, Pepe , pan hippis, ale chyba tylko z nastawienia. A, może i to nie całkiem prawda. Co można poradzić? Giuseppe Cauvilga ( koledzy od zawsze pieszczotliwie zwą go „Pepe”, jak ten dziobak z kreskówki) to człowiek pełen sprzeczności. Zaraz, zaraz, gdzie przerwaliśmy?
Ach, tak.
- Tak, ty zawsze, wiecznie, nieprzerwanie mówisz prawdę. – Pepe zsunął lennonówki z nosa i wytarł aksamitną chusteczką. Taki nawyk, pedantyczny. – Quanto sei stupido! – wymamrotał pod nosem. Un vero italiano...
- Ty mi tutaj nie gadaj po włosku. – warknął Diego. – Makaroniarz się znalazł. Sam jesteś stupido. Va a cagere!
Leon przybrał naburmuszoną minę.
- Chłopaki! No, ale mówcie po ludzku, bo ja nic nie rozumiem.
Diego pokręcił głową z niedowierzaniem, po czym wybuchł gromkim, zaraźliwym śmiechem. Po chwili dołączył do niego Pepe, choć sam uśmiechał się rzadko. No i na końcu roześmiał się Leon, który nic z tej całej sytuacji nie rozumiał. I tak właśnie było. Zawsze. W jednej chwili byli gotowi się zabić, a w drugiej śmiali i bawili się jak na dobrych przyjaciół przystało.
- Leon, nie próbuj zrozumieć, lepiej powiedz nam o tej całej wymianie uczniowskiej. – powiedział Diego, i choć wcale nie zamierzał, chichotał po każdym słowie. – Paplasz o tym od kilku tygodni, a teraz i tak mi się nudzi, więc gadaj Verdas.
Diego nie mógł być uprzejmy zbyt długo, to się kłóciło z jego naturą.
 Szatyn uśmiechnął się pod nosem, w końcu takiej szansy nie mógł przegapić.
- No, jakbyście mnie słuchali, to byście wiedzieli, że przyjeżdża do mnie chłopak…
- Nie wiedziałem, że zmieniłeś orientacje. – Diego parsknął (ponownie) śmiechem, a i Pepe mimo usilnych starań, nie mógł się powstrzymać. Leon zrobił się cały czerwony i z impetem tupnął nogą.
- Przecież nie mój chłopak! – wrzasnął, obrażony, zupełnie jak przeciętne dwunastolatka. Taki młodzieńczy „bunt”. – Wy sobie zawsze coś dopowiadacie. – fuknął, krzyżując ramiona na klatce piersiowej.
- No dobra, nie bądź baba i opowiadaj dalej.
Verdas odwrócił się plecami do kolegów, a oglądając się, wysłał piorunujące spojrzenie w stronę Diego.
- Okej, sorry za to z orientacją. – mruknął w końcu, niezadowolony, że musiał przyznać się do błędu.
Leon ponownie zwrócił się w stronę przyjaciół i pełnym entuzjazmu głosem zaczął, to czego porządnie zacząć nie zdążył.
- No przyjeżdża do mnie ten chłopak z wymiany uczniowskiej. Wiecie, o tej, o której dyro gadał od początku roku.
Chłopacy wydawali się być całkiem zainteresowani. Czyżby złudzenie.
- A skąd on jest?
Leon zmarszczył brwi i przez chwilę wyglądał jakby nad czymś solidnie myślał.
- No z Europy. Chyba.
Raczej nie pomyślał wystarczająco.
- A trochę konkretniej?
- No nie wiem, takie duże, chyba na „R” się zaczynało.
Pepe wywrócił oczami, a Diego westchnął głęboko. Chociaż wcale nie powinno ich to dziwić.
- Rosja, Leon.
Szatyn uśmiechnął się promiennie i klasnął w ręce.
- Tak! On przyjeżdża ze stolicy, z tego tam.. no z Mostu!
A najdziwniejsze, że był z siebie zadowolony.
- Chyba z Moskwy. – mruknął Pepe.
Leon machnął ręką lekceważąco.
- No to kiedy przyjeżdża?
- 27 czerwca – szatyn podrapał się po głowie. – Gdzieś tak o ósmej.
- Leon. – Pepe brzmiał poważniej niż zwykle. No co jest? – Dzisiaj jest dwudziesty siódmy.
A Verdas jak oparzony zeskoczył z krzesła i wrzasnął. Diego zaśmiał się pod nosem, choć to chyba było przegięciem, nawet jak na niego.
- Cholera jasna! Miałem go odebrać! – chodził po pokoju w tą i z powrotem. – Rodzice mnie zabiją, zabiją.
Nagle klasnął w dłonie i odwrócił się na pięcie.
- Diego bierzesz auto starego i jedziemy na lotnisko!
- No chyba sobie żartujesz. – brunet podniósł się gwałtownie. – Nie będę nigdzie wozić Twojego leniwego tyłka.
- Diego, daj spokój. Odwdzięczę ci się!
- Ta, jasne. – prychnął. – Ja znam te Twoje obietnice. Rozumiesz, że jak mnie zatrzyma policja to w najlepszym wypadku dostanę mandat. A z prawkiem będę mógł się pożegnać.
- Nie histeryzuj, Pepe poprowadzi.
- Co?!
- No chyba, że tak. – Diego poprawił skórzaną kurtkę. – No dalej, Pepe. Czas nas goni!
- Ja przecież nie mam prawa jazdy! – krzyknął żałośnie, nie przypominając już wyluzowanego kolesia sprzed kilku minut.
Leon wywrócił oczami.
- No właśnie o to chodzi. – Diego wytłumaczył mu powoli. – Ty piłeś najmniej, a prawka nie masz, więc ci nie skonfiskują.
- Geniusz! – wykrzyknął Verdas.
- Wy mnie załamujecie. – jęknął Pepe, chowając twarz w dłoniach.
- Wyluzuj, może ten Rusek poprowadzi w drugą stronę.
- Tak! Tak! – ucieszył się szatyn. – On raczej będzie trzeźwy.
- No nie wiem, wiesz jak oni lubią wódkę.
- No, nad tym trzeba pomyśleć. – stwierdził.
- Pomyślimy po drodze.
- No, okej. – Leon skierował się w stronę drzwi. – No dalej Pepe, czekamy na ciebie.
Włoch pokręcił głową z niedowierzaniem. Pazzo.
- No dobra, ale macie u mnie dług. – mruknął, łapiąc kluczyki do czerwonego forda mustanga. Niezły rocznik. Przynajmniej tyle.

I oddalili się, cała trójka, nie mając pojęcia, że ten dzień zapamiętają do końca życia.
                                                         ********
No i witajcie! Pomysł na to opowiadanie przyszedł mi do głowy po przeczytaniu pewnej książki :) Już niedługo na blogu pojawią się zakładki i podstawowe informacje. Trochę dużo tu dialogów, ale na to nic nie poradzę. Nie umiem pisać dobrych " początków". Błędów nie sprawdzałam, zrobię to jutro ;) Zapraszam!
P.S - Dziękuję, że jesteście! Kocham Was :*